Skarby Krety Zachodniej
Według wielu źródeł Kreta jest jednym z najpopularniejszych wakacyjnych kierunków wybieranych przez Polaków. Postanowiliśmy więc sprawdzić, czy rzeczywiście jest to miejsce godne polecenia. A że w Grecji byliśmy już kilka razy, wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać i że raczej nie wrócimy do domu rozczarowani. I rzeczywiście - na Krecie spędziliśmy 7 wspaniałych dni.
Kiedy pojechaliśmy?
Obowiązki zawodowe spowodowały, że nasz wakacyjny wyjazd musiał mieć miejsce w czerwcu. Nie mieliśmy nic przeciwko, bo to dobra pora, by odwiedzić Kretę. Temperatura powietrza waha się już w granicach 30 stopni, a słońce świeci niemal cały czas. Niemal, bo w trakcie naszego pobytu zdarzył się jeden dzień, kiedy w górach napotkaliśmy na ulewy, ale na wybrzeżu ledwie kropiło. Jedynym minusem była stosunkowo chłodna woda w morzu, szczególnie przy skałach i w głębszych miejscach.
Jako że nastawialiśmy się głównie na zwiedzanie, docenialiśmy za to niewielką liczbę turystów, zwłaszcza na trudniejszych technicznie górskich drogach, po których jazda niedoświadczonym kierowcom może sprawiać problemy, czego świadkami zresztą byliśmy.
Gdzie się zatrzymaliśmy?
Kreta jest największą spośród greckich wysp, ma też dosyć dobrze zagospodarowane wybrzeże i rozwiniętą bazę noclegową. Nastawiając się na codzienne podróżowanie po różnych zakątkach wyspy, wybraliśmy hotel w drugiej linii brzegowej, o średnim standardzie, za to w dogodnej lokalizacji w stosunku do interesujących nas miejsc. Wybór padł na hotel Rethymno Residence, położony w miejscowości Adelianos Kampos, oddalonej o kilka kilometrów od Rethymnonu. Hotel posiada 4 gwiazdki wg kategorii lokalnej, ale w polskich biurach podróży sprzedawany jest jako trzygwiazdkowy - i słusznie, bo dokładnie taki standard oferuje.
W tej części wyspy plaże są ładne, stosunkowo szerokie, najczęściej z piaskiem lub drobnym żwirkiem, serwisem plażowym i możliwością skorzystania z licznych baz sportów wodnych. Fale są tu niewielkie, a woda czysta. Jeśli chodzi o wybrzeże i plaże, Kreta jest bardzo zróżnicowana. Są tu prawdziwe cuda, jak Balos czy Elafonisi, są piękne piaszczyste plaże, plaże piaszczysto-żwirowe, z kamieniami i rafą tuż przy brzegu, a także skaliste urwiska, gdzie kąpać się nie da, za to zachwycać widokami - jak najbardziej.
Co zwiedziliśmy?
6 z 7 dni na Krecie przeznaczyliśmy na zwiedzanie. Postanowiliśmy jednak połączyć aktywny wypoczynek z krótkim plażowaniem, więc z naszym planie podróży znalazły się nie tylko obowiązkowe punkty, typu zabytkowe budowle, ruiny starożytnych miast, malownicze wioski, ale również miejsca atrakcyjne widokowo i oczywiście plaże.
Założony plan zwiedzania zrealizowaliśmy niemal w całości, chociaż momentami nie było łatwo. Kreta jest wyspą górzystą, ze szczytami grubo przekraczającymi 2000 m n.p.m., co znacząco wpływa na szybkość podróżowania. W zasadzie wszystkie drogi są kręte (włącznie z szybką trasą biegnącą wzdłuż północnego wybrzeża - National Road). Główne drogi na wyspie są stosunkowo szerokie, a problem z wymijaniem samochodów jadących z naprzeciwka pojawia się wyłącznie w wioskach i fragmentami w górach.
Nasz plan zakładał zwiedzenie trzech ważnych ośrodków na Krecie - Chanii, Rethymnonu i Heraklionu, ruin w Knossos, Fajstos, Monastyru Moni Arkadiu, wioski garncarzy - Margarites oraz malowniczych Balos, Elafonisi i Falasarny. Nie mogliśmy pominąć podnoszącej ciśnienie krwi górskiej serpentyny prowadzącej do Chora Sfakion i Aradeny, wraz z przejazdem wąskim drewnianym mostem przewieszonym nad głębokim wąwozem Aradena.
Przylot na Kretę
Do Heraklionu lecieliśmy samolotem wyczarterowanym od greckiego przewoźnika Aegean Airlines. Trzeba przyznać, że samolot był nowy, z monitorami na bieżąco pokazującymi trasę lotu, stosunkowo dużą przestrzenią na nogi i bezpłatnym posiłkiem na pokładzie. To rzadka sytuacja w przypadku czarterów wycieczkowych. Lot powrotny już tak komfortowy nie był - stary samolot, odkupiony przez Small Planet od innego przewoźnika i jeszcze nie przemalowany, słaby i odpłatny serwis pokładowy, ciasno i niezbyt czysto. Na dodatek o zmianie przewoźnika i godziny wylotu dowiedzieliśmy się dzień przed powrotem do Polski.
W Heraklionie wylądowaliśmy ok. godz. 15:30, ale dojazd z lotniska do hotelu zajął nam aż 105 minut zamiast godziny. Przyczynił się do tego kierowca naszego busa, który zupełnie nie orientował się, gdzie położone są poszczególne hotele. Krążył więc po okolicy, pytał przechodniów o drogę... aż wreszcie wjechał w przejazd prowadzący pod inną drogą, który okazał się... zbyt niski, a dodatkowo wystawały z niego gwoździe! Zdenerwowany kierowca, w asyście trzasków rysowanej blachy, głośno przeklinając próbował wycofać samochód i tyłem podjechać pod górkę, co też okazało się niełatwe, bo kilkakrotnie gasł mu silnik. I chociaż na początku sytuacja wydawała się zabawna, coraz bardziej zaczynaliśmy obawiać się, czy dotrzemy do hotelu... Ze sporym opóźnieniem i drobnymi przygodami wreszcie dotarliśmy do celu i mogliśmy rozpocząć nasze wakacje.
Dzień 1: Chania, Aptera, Jezioro Kourna (148 km)
Pierwszego dnia naszej podróży po Krecie postanowiliśmy zwiedzić Chanię - według nas najbardziej atrakcyjne spośród miast, które udało nam się zobaczyć na wyspie. Większość interesujących miejsc można zobaczyć w trakcie kilkugodzinnego spaceru. Katedra, plac Venizelou, port wenecki z ładnymi budynkami dookoła, meczet Hassana czy weneckie Arsenali znajdują się na niewielkiej przestrzeni i łatwo do nich dotrzeć. Wybrane miejsca można również zobaczyć podczas przejażdżki jedną z białych dorożek, które stoją przy porcie. Ładny widok na port i góry w tle oferują okolice Fortu Firkas, gdzie mieści się Muzeum Marynarki. Przy okazji spotykamy tu miejscowych rybaków z wędkami, dzieci śpiewające, grające na instrumentach i zbierające pieniądze, a morska bryza doskonale chłodzi w upalny dzień. Stąd już niedaleko do słynnych weneckich Arsenali, które szczerze mówiąc nie robią na nas wrażenia. Ciekawie za to wygląda Muzeum Morskie z dużym żaglowcem i innymi morskimi skarbami, ale chociaż jest niewielkie, wstęp kosztuje 2 euro.
Chcąc poznać nieco klimat miasta, w tym momencie zrezygnowaliśmy z głównych, pełnych turystów ulic na rzecz wąskich uliczek dzielnicy Splantzia. Tu dosłownie można zajrzeć przez otwarte okna i drzwi do pokoi, a nawet do łazienki! Podniszczonym budynkom uroku dodają wszechobecne kwiaty i pnące się po murach krzewy. Zbaczając z popularnych tras można natrafić na prawdziwe skarby. Nam udało się przez przypadek wyjść na lokalny targ owocowo-warzywny, gdzie zakupy robili miejscowi. Wspaniałe arbuzy, nektarynki czy truskawki zachęcały do zakupów, ale ich ceny - niekoniecznie. Nie mogło zabraknąć również ryb, czy nawet mięsa.
Kilka minut później docieramy do Agory. To kryty rynek, gdzie znajdują się sklepy i kawiarnie. Przewodniki reklamują to miejsce jako godne zainteresowania, jednak dla nas nie było ono atrakcyjne. To po prostu kolejne sklepy z różnościami, ale z dużo wyższymi cenami niż w innych miejscach. Za to kierując się od Agory w stronę katedry, można przejść się szeregiem ścieżek poprowadzonych pomiędzy ciasno ustawionymi domami, zobaczyć restauracje schowane gdzieś głęboko w przejściach, kwiatowe zadaszenia, ukryte schodki. Co ciekawe, te wspaniałe miejsca były niemal zupełnie puste.
Nieco zmęczeni postanawiamy zjeść obiad. Restauracji jest mnóstwo, ale większość oferuje to samo - lokalne smakołyki. Wybieramy lokal przy Platia Venizelou, gdzie w przyzwoitej cenie można zjeść typowy grecki posiłek czyli gyros, sałatkę grecką, sos tzatziki i lokalne piwo - całość za 8,5 euro. Jeszcze tylko wymieniamy kilka zdań z kelnerem, który z zachwytem ogląda naszego Nikona leżącego na stoliku. Okazuje się, że jest początkującym fotografem i marzy, żeby w przyszłości kupić profesjonalny sprzęt foto. Przed wyjściem zostawiamy wizytówkę z adresem naszej strony i ruszamy dalej.
Naszym celem jest starożytna Aptera. Położone niedaleko Chanii miasto rozwinęło się dzięki morskiemu handlu. Jak wiele innych, zostało zniszczone w wyniku trzęsienia ziemi. Można tu obejrzeć fragmenty świątyni, cysterny czy łaźni. W dobrym stanie zachowała się pobliska forteca. Część Aptery jest niedostępna dla zwiedzających, rzekomo ze względu na prowadzone prace archeologiczne, chociaż po tych nie ma nawet najmniejszego śladu. W opustoszałych i zamkniętych na głucho ruinach spotykamy tylko małego czarnego kota.
Po krótkim zwiedzaniu kierujemy się w stronę Rethymnonu, zahaczając jeszcze o jedyne jezioro na wyspie - Kourna. Usytuowana bezpośrednio przy drodze tawerna oferuje doskonały widok na otoczone wysokimi górami jezioro. Warto wybrać się tu rano, kiedy słońce rozświetla wodę, ukazując malownicze płycizny. Przy jeziorze znajduje się plaża, można też popływać łódką. Niestety dotarliśmy na miejsce po południu, więc rozczarowani postanowiliśmy wrócić tu innego dnia rano. Tak też zrobiliśmy, a dodatkowe kilometry wynagrodził nam nie tylko wspaniały krajobraz, ale też... widok stada owiec pędzonego środkiem drogi, prosto na nas, przez Greka jadącego skuterem. Najwyraźniej nie była to nietypowa sytuacja, bo owce zupełnie się nami nie przejęły...
Dzień 2: Heraklion, Knossos, Margarites, Moni Arkadiu (206 km)
Kolejnego dnia wybraliśmy się do oddalonego o ok. 70 km Heraklionu, by następnie pojechać na południowy-zachoód, do Knossos, Margarites i Moni Arkadiu. W sumie przejechaliśmy ponad 200 km. Heraklion (Iraklio) jest stolicą i jednocześnie największym miastem wyspy. Brakuje mu uroku Chanii czy Rethymnonu, zabytkowych budowli i klimatycznych uliczek. Większość zabytków zostało zniszczonych podczas najazdu Turków i później, w czasie II wojny światowej. To co zostało, jest otoczone mnóstwem kawiarni i butików znanych międzynarodowych marek. To zupełnie nie dla nas...
Podoba nam się za to port, z zaciekawieniem obserwujemy wracające z morza kutry rybackie. Obok znajduje się twierdza Koules, aktualnie remontowana. Przy porcie natrafiamy na stoisko ze świeżymi rybami, dopiero co wyłowionymi z morza. Niestety - w hotelu ich nie przyrządzimy. Z portu ruszamy deptakiem w stronę ciekawych miejsc, które można policzyć na palcach jednej ręki. Krótki spacer wystarczy, żeby zobaczyć loggię, kościół Agios Titos, bazylikę Agios Markos, słynną fontannę Morozini czy plac Agia Ekaterinis. Tu zatrzymujemy się na chwilę dłużej. W niedzielny poranek czas płynie leniwie, więc plac jest zupełnie pusty, nie licząc sprzątaczy opróżniających kosze na śmieci i stada gołębi, którym akurat starsza kobieta rzuca ziarno. Chłodzimy się więc w cieniu pięknie kwitnących drzew i podziwiamy znajdujące się tu trzy świątynie - kościółek Agios Minas, kościół Agia Ekaterinis (obecnie Muzeum Ikon) i dominującą katedrę z pięknymi, ozdobnymi wieżami. Wnętrze prezentuje się równie efektownie - ściany i sufity pokryte są pięknymi freskami, a z góry zwieszają się wielkie żyrandole.
Po chwili docieramy do Platia Kornarou z turecką studnią i fontanną Bembo. Obecnie mieści się tu bar, zabytkowe budowle otoczone są samochodami, taksówkami i krzesłami, a w powietrzu unosi się zapach jedzenia. Szybko podjeżdżamy jeszcze na plac Eleftherias, ale nic nie jest w stanie zmienić naszej opinii - to miasto całkowicie pozbawione atmosfery. Szkoda czasu na siedzenie tu dłużej, więc ruszamy w dalszą drogę.
Naszym celem jest położone nieopodal Knossos, co do którego krążą sprzeczne opinie. Płacimy więc po 6 euro i ruszamy, by przekonać się na własne oczy, jak jest naprawdę. W przewodniku czytamy, że ruiny zostały odkryte na przełomie XIX i XX w. Część budynków i kolumn zostało zrekonstruowanych, co nie zawsze spotyka się z pozytywnym odbiorem. I rzeczywiście - widać, że były tam prowadzone tego typu prace. Jednocześnie dzięki takim działaniom widać więcej i można sobie lepiej wyobrazić, jak to wyglądało za czasów świetności. Ruiny wspaniałego niegdyś pałacu ogląda się z perspektywy drewnianych pomostów i schodków. Naszą uwagę przyciągają kolorowe kolumny i malowidła na fragmentach ścian, wielkie ceramiczne wazy, pozostałości klatek schodowych. Niewątpliwie jest to miejsce dla amatarów starożytności, którzy potrafią godzinami analizować układ pomieszczeńi budynków. My się do nich nie zaliczamy, ale Knossos pozostawiło w naszej pamięci dobre wrażenie. Po niespełna godzinie mamy jednak dość żaru lejącego się z nieba, a że zbliża się pora obiadu, pozostawiamy ruiny Knossos i kierujemy się na południe.
Po południu zupełnie zmieniamy klimat - zamierzamy odwiedzić jedną z kreteńskich wiosek garncarzy, Margarites. Nauczeni doświadczeniem, mając gdzieś w głowie przestrogi innych osób, włączamy nawigację samochodową. Rzeczywiście, mimo oznakowania, możliwych tras przejazdu jest kilka, a miejscami łatwo można się zgubić. Margarites nie oferuje pięknych widoków, ale można tu zobaczyć wyroby ceramiczne powieszone na ścianach domów, a nawet na drzewach. Są też sklepiki, gdzie można kupić lokalne wyroby, a w górach otaczających wioskę łatwo natrafić na pozostałości pieców. Zanim pojedziemy dalej, decydujemy się na obiad w jednej z dwóch restauracji. Mamy pewność, że dostaniemy domowe jedzenie. Kilka stolików stoi pod ogromnymi konarami pobielonych drzew, a prowadząca lokal kobieta przygotowuje jednocześnie posiłek dla swojej rodziny. Nie ma żadnego menu, a właścicielka wymienia tylko kilka tradycyjnych potraw. Wybieramy standard - suvlaki, sałatkę grecką i frytki, które tutaj wyglądają bardziej jak pieczone ziemniaki. Jedzenie jest pyszne, cena przystępna, a dodatkowo dostajemy gratis po kawałku domowego ciasta i po dwie szklanki domowej roboty wina. Kawałek dalej inni mieszkańcy wioski jedzą niedzielny obiad. Jest tak cicho i spokojnie, a cień doskonale chłodzi, że nie chce nam się jechać dalej.
Po niedługim czasie mijamy ruiny Eleftherny, które tym razem nas nie interesują, i docieramy do najsłynniejszego klasztoru na wyspie, Moni Arkadiu. To bardzo ważne miejsce w historii Krety - w XIX w. klasztor oblegany był przez Turków, a obrońcy wiedząc, że nie przeciwstawią się wrogowi, wysadzili się w powietrze. W sumie zginęło w tym miejscu ponad 1000 osób. Przy parkingu znajduje się pomieszczenie z czaszkami poległych, a na terenie monastyru można zobaczyć niewielkie muzeum.
Dzień 3: Gramvousa, Balos (217 km)
Podczas wizyty na Krecie nie mogło zabraknąć rejsu statkiem do przepięknej laguny Balos. Statki wypływają codziennie rano z portu w Kissamos. Dla pewności bilety zarezerwowaliśmy dzień wcześniej przez internet, a w porcie odebraliśmy jedynie wydruk. Na miejscu okazało się, że w rejs popłyniemy statkiem mogącym pomieścić aż 1100 osób! Pierwszym punktem wyprawy była wyspa Gramvousa, do której płynęliśmy mniej niż godzinę. W trakcie rejsu po spokojnym morzu obserwowaliśmy mozolnie wspinające się szutrową drogą samochody jadące na Balos. Taką opcję też rozważaliśmy, ale na korzyść statku przemawiała możliwość obejrzenia Gramvousy, do której można tylko dopłynąć. Przy wyspie woda staje się coraz bardziej przejrzysta, odsłaniając miejsca, gdzie są głębie i kamienie. Warto zabrać ze sobą buty do wody, bo plaża na wyspie jest kamienista. Po zacumowaniu część osób wybiera plażowanie, inni - w tym my - maszerują pod górę do twierdzy. Podejście jest długie, miejscami strome, po usypujących się kamieniach, a palące słońce robi swoje. Chwila nieuwagi kosztuje jedno z nas potknięcie i zdarcie do krwi skóry z łydki. Niestety, nie mogę iść dalej, więc się rozdzielamy. Szkoda, bo widok z góry jest naprawdę wspaniały.
Po dwugodzinnym postoju płyniemy dalej i chociaż rana na nodze już trochę przyschła, pojawiła się opuchlizna i wciąż nie mam pewności, czy uda mi się wejść do słonej wody na Balos. Szczęście się jednak do nas uśmiechnęło. Nie dość, że poziom wody pozwolił na to, by nasz statek zacumował na skałach przy lagunie, dzięki czemu nie trzeba było przesiadać się do mniejszych łódek, to jeszcze rana szybko się goiła i nie sprawiała większych problemów. Wysiedliśmy ze statku na skały, potem już tylko kilka kroków po piasku i jesteśmy! Oczywiście laguna najefektowniej wygląda obserwowana z góry, ale i tak robi wrażenie. Szeroka plaża dzieli głębszą, zimną, niebieską wodę od sięgającej do połowy łydki ciepłej wody w odcieniach zieleni. Wybieramy płyciznę - wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów i można pływać. Można też odejść nieco w bok, gdzie również są głębsze miejsca, co zresztą widać doskonale, bo woda jest idealnie przejrzysta. Po krótkim relaksie na plaży ponownie się rozdzielamy - trzeba zrobić zdjęcia z góry, ale w moim przypadku o wspinaczce po kamieniach nie ma mowy. Aby dostać się na stały ląd można przejść przez sięgającą pasa wodę lub odpłatnie skorzystać z jednej z cumujących w lagunie łódek. Potem jeszcze ok. 40 minut wspinaczki i można podziwiać fantastyczną panoramę Balos. Część drogi można przebyć na osiołku, oczywiście za odpowiednią opłatą. Przedsiębiorcy Kreteńczycy pomyśleli o wszystkim - na statku znajdują się sklepiki, bar, restauracja. Jest też coś dla zapominalskich. Można kupić okulary przeciwsłoneczne, akcesoria do opalania, maty plażowe, a nawet maski i rurki do pływania. My decydujemy się na wypożyczenie parasola plażowego. Ta przyjemność kosztuje nas 4 euro, ale naprawdę warto, bo słońce mocno daje się we znaki. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Trzy godziny mijają jak z bicza strzelił i musimy wracać do Kissamos.
Dzień 4: Spili, Matala, Komos, Fajstos, Agia Triada, Gortyna, Agii Deka, Agia Pelagia (237 km)
Czwarty dzień naszej podróży zdominowała Matala. To niewielka miejscość, której próżno szukać w przewodnikach, ale ma szerokie grono swoich wielbicieli. Przede wszystkim za sprawą festiwali i koncertów, nawiązujących do lat 60', kiedy to hipisi zamieszkiwali miejscowe jaskinie. Te zostały wyrzeźbione w klifie tysiące lat temu i służyły jako domy i grobowce. Dzisiaj są ogrodzone i dostępne do zwiedzania tylko za dnia. Wchodzimy więc na górę, skąd rozpościera się ładny widok na plażę i zatokę. Matala to też ładna plaża z ciemnym piaskiem i krystaliczną wodą, gdzie między kamieniami można popływać z rybami. Z czystym sumieniem możemy przyznać, że dołączyliśmy do grona wielbicieli tego miejsca ;).
Tuż obok Matali znajdują się niedawno odkryte ruiny starożytnego Kommos, do których jedziemy oznakowaną drogą. Dalej znaków już nie ma i stoimy przed dylematem - wybrać drogę biegnącą w dórę czy w dół? Wybieramy górę i jak się okazuje, to trafiona decyzja. Na końcu drogi znajduje się malutki kościółek zbudowany przy urwisku. Zachwyceni oglądamy wspaniały widok na morze, plażę w dole i skromne ruiny Kommos. I tylko żałujemy, że akurat nie włączyliśmy kamery, żeby nagrać przejazd zboczem góry do tego miejsca.
Po drodze do Matali odwiedziliśmy jeszcze Spili - kolejne miejsce, o którym nasz przewodnik zapomniał. A szkoda, bo miejscowość ma klimat. Główną atrakcją są lecznicze źródła i ciekawa wenecka fontanna z 25-oma głowami lwów. Zajrzeliśmy również do ładnego kościoła, który znajduje się przy wjeździe do miejscowości.
Będąc w tych okolicach, nie mogliśmy pominąć zespołu ruin - najpierw Fajstos i Agia Triada, a następnie Gortyna i Agii Deka. Po drodze napotykamy na młodych Polaków, którzy tak jak my, odwiedzają po kolei wszystkie te miejsca. Szczerze mówiąc, żadne z nich nie powala na kolana, a 4 euro za wstęp do Fajstos wydaje się być ceną nieco wygórowaną. Pałac w Fajstos był znacznie mniejszy niż w Knossos, ale w czasach jego świetności prowadziła stąd trzykilometrowa droga do letniego pałacu w Agia Triada. Z Gortyny zachowało się sporo, ale najciekawsze fragmenty starożytnego miasta ukryte są na dużej przestrzeni w gaju oliwnym. Nie mając dobrego przewodnika lub przynajmniej mapki, nie jesteśmy pewni, w którą stronę i jak daleko trzeba iść. Parking znajduje się po drugiej stronie ruchliwej ulicy, ale poza ogólną tablicą informacyjną nie znajdujemy żadnych wskazówek, jak dotrzeć do ruin, więc rezygnujemy z poszukiwań na ślepo i jedziemy dalej.
Wracając do hotelu napotykamy na strażaków gaszących ogień rozprzestrzeniający się w stronę domów. To duży problem na suchej Krecie, zresztą wielokrotnie podczas podróżowania po wyspie widzieliśmy wypalone drzewa, krzewy i łąki. Rozczarowani ruinami uznajemy, że najwyższa pora zjeść obiad. Spontanicznie decydujemy się na zjazd z głównej drogi w dół, do miejscowości Agia Pelagia. Wybieramy tawernę bezpośrednio przy plaży, która oferuje ciekawy widok i typowe greckie jedzenie. Wybieramy więc specjały z grilla i oczywiście sałatkę grecką ;). Porcje okazują się bardzo duże, ale dodatkowe kalorie spalamy chwilę później pływając w niesamowicie niebieskich wodach morza...
Dzień 5: Elafonisi, Falasarna (323 km)
Przedostatni dzień naszej podróży po Krecie to zdecydowanie najdłuższa i chyba najtrudniejsza technicznie trasa - z Rethymnonu do Elafonisi i Falasarny. Szybko spotkała nas niemiła niespodzianka, bo droga, którą podróżowaliśmy w pewnym momencie po prostu się skończyła. Na końcu zastaliśmy tablice informujące, że droga jest w trakcie przebudowy, zamkniętą na kłódkę bramę i... stragan z zimną raki ;).
Mijając zdziwionych turystów wróciliśmy więc do najbliższej wioski, skąd poprowadzony został objazd. Krótki, ale stromy i bardzo kręty podjazd zboczem góry, z przepaścią najpierw z jednej, a potem z obu stron, na pewno na długo zapadnie nam w pamięci. Tym bardziej, że tuż przed nami jechał niedoświadczony kierowca, któremu samochód zgasł kilkakrotnie podczas podjazdów pod górę, stwarzając tym samym zagrożenie dla innych pojazdów. Po dłuższym czasie docieramy do Elafonisi. Samochodem zjeżdżamy aż do samej plaży. Trudno nam ocenić, które z miejsc jest piękniejsze, czy Balos, czy jednak Elafonisi. Gdyby na Elafonisi były palmy, spokojnie można by to miejsce pomylić z wyspami na Morzu Karaibskim. Zachwycamy się niesamowicie niebieską wodą, białym piaskiem ogromnej plaży i fantazyjnie wygiętymi drzewami, które objęte są ochroną. Plaża jest dobrze zagospodarowana, jest tu mnóstwo leżaków, przebieralnie, toalety i dwa niewielkie bary. Niestety, czas szybko płynie, a przed nami daleka droga. Wracamy trasą przebiegającą wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy, miejscami wysoko na zboczach gór, ze stromym urwiskiem z boku. Momentami naprawdę cieszymy się, że jedziemy od strony góry, a nie przy krawędzi... Według opowieści innych osób, czasem można dostrzec leżące w dole wraki samochodów miejscowych, którzy nie zdołali wyhamować na ostrych zakrętach, ale nam nie udało się ich zobaczyć. Spotkaliśmy za to wszechobecne na Krecie kozy, które zupełnie nie boją się samochodów, swobodnie chodzą po drogach, chłodzą w cieniu barierek czy biegają po zboczach gór. Nasza droga, podobnie jak inne, najgorzej prezentowała się w okolicach wiosek i w samych wioskach, gdzie jest bardzo wąsko. Na Krecie cały czas trwają prace mające na celu poprawę jakości dróg i bezpieczeństwa na nich, czego zresztą sami byliśmy świadkami. Drogi są poszerzane, zakręty profilowane, asfalt uzupełniany.
Po dłuższym czasie docieramy do Falasarny. Trochę niepokoją nas ciemne chmury na niebie i bardzo silny wiatr, więc dosyć szybko opuszczamy piękną plażę z lekko różowym piaskiem, tego dnia bezlitośnie smaganą wiatrem i falującą wodą. Znajdujemy jeszcze czas na smaczny obiad w pobliskiej tawernie i wracamy do hotelu. Niedaleko znajdują się jeszcze starożytne ruiny, ale ich oglądanie odkładamy na inną okazję.
Dzień 6: Aradena, Frangokastello, Rethymnon (180 km)
Na koniec zaplanowaliśmy niezwykle ciekawą pod względem widokowym górską trasę. Najpierw pojechaliśmy obejrzeć słynny wąski, drewniany most w Aradenie, przebiegający nad głębokim wąwozem. Aby do niego dotrzeć, trzeba najpierw zjechać serpentyną wzdłuż wąwozu Imbros do Chora Sfakion, a kiedy już się wydaje, że najgorsze za nami, czeke nas jeszcze jedna serpentyna, tym razem pod górę. Przy drodze stoją znaki drogowe podziurawione kulami (co jest zresztą powszechnym widokiem na Krecie). Po przejechaniu kilkunastu kilometrów po zboczach gór, nad przepaścią, sam przejazd przez most okazał się zupełnie niestraszny, choć na pewno emocjonujący. Warto dodać, że niedawno obie drogi zostały przebudowane, dzięki czemu swobodnie mijają się dwa samochody. Niemałą przeszkodą są leżące wszędzie kamienie, które spadają z góry. Czasem, aby je ominąć, trzeba zjechać na przeciwległy pas. Takze tutaj spotykamy stada kóz i owiec, spokojnie odpoczywających na zboczu i jezdni.
Znacznie węższa droga prowadzi z Chora Sfakion do Frangokastello. Zdążyliśmy tylko obejrzeć ruiny zamku i ruszyć w dalszą drogę, gdy rozpadał się deszcz. Jazda wąskimi górskimi drogami w ulewnym deszczu do najprzyjemniejszych nie należała, więc zrezygnowaliśmy ze zjazdu w stronę Preveli i skierowaliśmy się do Rethymnonu. Wystarczyło jedynie wyjechać z gór, by niebo się rozpogodziło, a po deszczu nie został ślad. W Rethymnonie spędziliśmy 3 godziny i miasto nam się spodobało. Zobaczyliśmy kilka zabytkowych budowli, ładny port i sporo klimatycznych uliczek. Wzdłuż portu usytuowany jest szereg restauracji, w których serwowane są świeże ryby i owoce morza, ale ceny były ponad nasze możliwości. Wszystkie ciekawe miejsca w Rethymnonie znajdują się blisko siebie, a ich obejrzenie nie zajęło nam zbyt wiele czasu. Dobrym pomysłem jest spacer do Fortecy górującej nad miastem. Rethymnon ładnie oświetlony jest po zmroku, kiedy uwagę przyciąga przede wszystkim port. Warto zobaczyć również fontannę Rimondi i długą piaszczystą plażę, która ciągnie się od samego centrum. Wzdłuż niej poprowadzona jest promenada z ławkami, a przy ulicy znajdują się restauracje i sklepy.
Kreta jest niewątpliwie dobrym miejscem na spędzenie wakacji - sprzyja klimat, miejscowi są życzliwie nastawieni wobec turystów, a niektóre widoki na długo zapadają w pamięci. Kreta to także rzesze turystów, z których większość stanowią Polacy i Rosjanie. Język polski słychać niemal wszędzie, można też się spotkać z typowym polskim, niewłaściwym zachowaniem... Mimo wszystko wyspa ma wiele do zaoferowania, a przy odrobinie wysiłku da się znaleźć zakątki, gdzie turyści nie docierają. rych większość stanowią Polacy i Rosjanie. Język polski słychać niemal wszędzie, można też się spotkać z typowym polskim, niewłaściwym zachowaniem... Mimo wszystko wyspa ma wiele do zaoferowania, a przy odrobinie wysiłku da się znaleźć zakątki, gdzie turyści nie docierają.
Przez 6 dni przejechaliśmy 1311 km i odwiedziliśmy mnóstwo bardziej lub mniej interesujących miejsc, jednak zachodnia część Krety kryje jeszcze wiele skarbów - malowniczych wiosek, wąwozów, zatoczek i plaż czy kościołów. Z Krety można także popłynąć statkiem na Santorini, na co niestety nie starczyło nam czasu. Wyspę mogliśmy zobaczyć jedynie z samolotu, gdy na chwilę wyłoniła się zza chmur. Kto wie, może następnym razem...?
czerwiec 2013
Jeśli dotarłeś aż do tego miejsca - dziękujemy za poświęcony czas! :-) Jeżeli masz go trochę więcej i zastanawiasz się gdzie pojechać... zapraszamy do przeczytania relacji i objerzenia zdjęć z innych naszych wypraw:
Malta • Ateny • Jerez de la Frontera • Budapeszt • Palanga i Lipawa • Kijów • Cypr • Piza • Ronda • Mediolan • Czarnogóra • Korfu • Riwiera Turecka • Peloponez • Rodos • Lwów • Bodrum • Londyn • Lizbona • Wyspy Kanaryjskie • Santorini • Gibraltar • Fatima • Kopenhaga • Salzburg • Toledo • Bretania • Florencja • Kusadasi • Madryt • Thassos • Buenos Aires • Argentyna • Kordoba • Barcelona • Segowia • Chalkidiki • Kalabria • Stambuł • Brno • Dublin • Chorwacja • Kos • Wiedeń • Praga • Fethiye i Oludeniz • Mykonos • Saloniki • Wilno i Troki • Andaluzja • Sewilla • Beauvais • Gandawa • Alpy Austriackie • Brugia • Kadyks • Włochy Północne • Irlandia • Wenecja • Bergamo • Paryż • Rzym i Watykan • Katalonia • Bratysława • Gozo • Zakynthos • Trondheim • Costa de la Luz • Chopok • Liverpool • Bruksela • Algarve • Edynburg • Haarlem • Alicante •